sobota, 30 lipca 2011

Notatki z Zakopanego część 1

Dzień 1, poniedziałek
Prawie dziesięć godzin jazdy do Zakopanego pociągiem i w końcu znajdujemy się tam, gdzie się kończą tory. Dla mnie niesamowite, tak samo mnie to zadziwiło jakieś piętnaście lat temu, gdy tu przybyłam zimą na swoją pierwszą przygodę z górami. Ale teraz jest lato i .. pada deszcz! Rozlokowaliśmy się w kwaterze i głodni wyruszyliśmy na poszukiwanie ciepłej strawy. Do "OdSkoczni", którą poleciła nam Wynajmująca pokoje: "smacznie i niedrogo", nie było daleko, na pierwszy ogień poszły 'scypki grillowane z żurawiną' (mmmm...), potem gorąca 'kwaśnica z żeberkiem' (MMMM...) i coś bardziej znanego naszym brzuchom: pizza serowa - mocno przyprawiona i podejrzewam, że z oscypkiem :) Pierwsze kroki skierowaliśmy do Centrum Informacji Turystycznej, gdzie zakupiliśmy niedużą, laminowaną, wodoodporną mapkę Zakopanego, która z drugiej strony ma mapkę z trasami. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Dolina Kościeliska, którą koniecznie chciałam zobaczyć (oczarowała mnie te naście lat temu, ale nie przeszłam jej wtedy do końca, bo nie zdążylibyśmy na pociąg powrotny) podczas deszczu jest bardzo błotnista i pani jej nie poleca, natomiast w deszczowe dni można spokojnie pochodzić w niższych partiach gór, w dolinkach, np. Dolinie Białego. Trzeba to koniecznie wieczorem obadać na nowej mapce :)
Dzień pierwszy zakończył się przemarszem przez Krupówki, najbardziej znaną ulicą-deptakiem Zakopanego, gdzie ponoć można obejrzeć najwspanialszą modę sportową na żywo.. chociaż ja z niewielkim przerażeniem spoglądałam na ubłocone buty i spodnie ludzi, którzy powracali z pieszych, deszczowych wypraw z Tatr..

Krupówki 
 z charakterystycznymi krzywymi, zakręconymi i bardzo urokliwymi lampami,
w tle piękny budynek w stylu góralskim zamieniony na strefę usługowo-sklepową

Dzień 2, wtorek
Wczoraj wieczorem zapowiadacz pogody przepowiedział deszcz po południu oraz bardzo trudne warunki w Tatrach Wysokich. Pamiętając wczorajszą rozmowę i będąc zachęcaną przez Wynajmującą do przejścia którejś z dolinek znalazłam w malutkim przewodniku jedną z tras: Dolina Białego - Sarnia Skała - Dolina Strążyńska, opis tejże brzmiał:

"Łatwa, 7,5 kilometrowa trasa, w którą można się wybrać z dziećmi. Przejście powinno zająć do 3 godzin. Polecana dla tych, którzy przyjechali w góry na krótko lub chcą się rozgrzać przed trudniejszymi wyprawami. Ze szczytu Sarniej Skały rozciąga się piękny widok na Giewont, Zakopane i Podhale, a także Tatry Wysokie. W drodze powrotnej warto zejść do Doliny Strążyńskiej i obejrzeć wodospad Siklawica."

Uwielbiam wodospady! Idziemy! Tym bardziej, że z opisu wynika, że pomykają nią dzieci z mamami i tatusiami i jeśli one dadzą radę przejść, to taki 'krzesełkowiec pracowy' jak ja, lubiący jazdę rowerem i jogę, też da radę! Od Wynajmującej dowiedziałam się, że "wejście na Sarnią jest dość strome i trasa jest miejscami dość stroma", no.. ale przecież te matki z dziećmi... Damy radę!

Akurat...

Wybyliśmy około godziny 11 rano po solidnym śniadaniu i wg wskazówek skierowaliśmy się w kierunku Małej Krokwi i Dużej Krokwi (skocznie), obok których po prawej, jest mało widoczne wejście na Drogę pod Reglami prowadzącą do Doliny Strążyskiej, którą mieliśmy zacząć wędrówkę. Po drodze zajrzeliśmy do chaty, w której wędzono oscypki i dymiło z niej mocno i dość aromatycznie jakimś pachnącym drewnem i tak w radosnych nastrojach doszliśmy w końcu do Doliny Strążyskiej. Już nieco zmachani.. Samo dojście do końca doliny, do Polany Strążyskiej faktycznie nie było jakieś trudne, chociaż było cały czas pod górkę, to wokół szumiała rzeczka, strumyki i wiele pomniejszych małych wodospadzików, cudnie! I cały czas wśród gęstego lasu.

Dolina Strążyska - Potok Strążyski  
wił się cały czas wzdłuż drogi i szumiał...

Dolina Strążyska
 jeden z licznych, niedużych wodospadów
napotykanych wzdłuż trasy

Na polanie, po krótkim wypoczynku, gorącej herbacie i pysznej szarlotce wyruszyliśmy obejrzeć wodospad Siklawica, do którego prowadziły kamieniste, śliskie schody, obok których wśród rozbujałej zieleni płynęła szumiąca woda.. Wodospad wygląda na podwójny, górą spływa woda na skałę, z której niezbyt szerokim pasmem leci w dół wzdłuż pionowej skały i płynie dalej wśród różnej wielkości głazów. Można podejść pod sam wodospad, z czego korzystają chyba wszyscy, którzy tu dotarli i czasem robi się dość tłoczno.. ale jak to być tu i nie zrobić zdjęcia?
Wodospad Siklawica

Potem... a potem było już tylko "pod górkę".. Przejście do Doliny Białego Potoku jest strome (dla mnie dość mocno strome) cały czas idzie się po głazach, w górę i w górę.. Na dodatek zaczął siąpić deszcz, więc zrobiło się ślisko i lekko błotnisto. Ale co tam, damy radę!? Idziemy więc w górę, wspinamy się, deszcz siąpi.. Po podejściu pod Sarnią Skałę stwierdziłam, że skoro już tu jesteśmy, to wejdźmy na nią, mimo, że jest jeszcze bardziej stromo i zobaczmy te cudne widoki! Akurat! Z widoków w taką pogodę widać było głównie mgły otulające pobliskie góry oraz w dole, już trochę lepiej Zakopane. Zejść się dało, chociaż podczas deszczu wiele osób chwytało się wszelakich korzeni i wystających skał, żeby nie 'zejść' zbyt szybko razem z poślizgiem..

Pod górkę i pod górkę...
w drodze z Doliny Strążyskiej do Doliny Białego Potoku przed Sarnią Skałą

Widok z Sarniej Skały
mgły wszędzie i nic nie widać

Widok z Sarniej Skały
pada deszcz, w dole ledwo widać Zakopane
A co potem? Powrót na szlak łączący obie doliny, tylko, że jak się na górę weszło, to jakoś trzeba też zejść.. naprawdę polecam na górskie wędrówki kupić dobre buty z 'traktorami' na podeszwie, najlepiej nieprzemakalne ;). Przydaje się też płaszcz z grubszej folii z kapturem na deszczową pogodę. Schodziliśmy i schodziliśmy stromą ścieżką skalną, przystając co jakiś czas dla złapania oddechu.. na trasie jakaś grupa rozmawiała głośno zgadzając się, że ta trasa jest trudniejsza, niż wejście na Giewont.. Hymm... skąd ja to wzięłam, że przejście między dolinami też dla dzieci?? Zdaje się, że sobie za dużo dopowiedziałam.

Dolina Białego Potoku tonęła w deszczu.. staraliśmy się dojść szybko do celu i trochę szkoda, że trafiliśmy na taką pogodę.. bo dolina jest piękna.. dno strumyka, szumiącego wzdłuż całej trasy, ma białą barwę, skąd nazwa doliny i potoku, na dodatek wzdłuż tworzy się wiele malutkich wodospadów, pewnie bardzo malowniczych, gdy nie pada. Do celu gnała nas nie tylko mokra pogoda, ale również głód, bo kanapki na drogę zostały niestety na stole w pokoju.

Zmęczeni, głodni i obolali po 17 kilometrowej wędrówce wróciliśmy do wynajmowanej kwatery. Można śmiało powiedzieć, że trasę POKONALIŚMY. Udało się, chociaż jak na pierwsze wyjście w góry to trochę jednak za dużo, zwłaszcza w deszczową pogodę.
Najśmieszniejsze jednak i jednocześnie dla mnie bardzo wkurzające jest to, że bardzo chciałam zobaczyć Giewont kształtem przypominający śpiącego rycerza, który widać i z Polany Strążyskiej i z Sarniej Skały.. ale ja go nie widziałam :( albo widziałam, ale nie byłam tego świadoma, ponieważ wszystko otulały mgły...

piątek, 22 lipca 2011

Zakładki frywolitkowe

Już dawno chciałam zrobić zakładkę z koronki frywolitkowej, a ponieważ bardzo spodobała mi się zakładka przedstawiona na blogu Jon Yusoff, postanowiłam zrobić podobną według jej projektu. Zakładka będzie u mnie często używana, na zmianę z metalowymi zakładkami koralikowymi. Już teraz muszę przyznać, że jest bardzo wygodna, ponieważ zwężenie i podzielenie jej na dwie części pomaga w wygodny sposób na oznaczenie czytanej strony oraz na niezgubienie jej podczas czytania.

Taką zakładkę robi się dwoma czółenkami. Zielona cieniowana powstała z Aidy Coats Multicolor, kolor: 1135, grubość: 10, natomiast niezapominajkowa z Aidy Coats w kolorze 129 i grubości: 5. Zielona ma mały błąd, mało widoczny, ale jest :) więc została u mnie, natomiast niezapominajkowa poleciała do przemiłej dziewczyny mającej wiele wspaniałych pomysłów. Oby miała ich więcej!





sobota, 16 lipca 2011

Z Blondynką przez wrażenia

Lubię książki podróżnicze, ponieważ ciekawią mnie inne kultury, jak mieszkają, żyją i jakie mają zwyczaje ludzie w innych rejonach świata. Zjeździć całości na pewno nie zdołam, chociaż może kiedyś uda mi się jakąś ociupinkę naocznie poznać z tego, co bym chciała.. Czytałam różne książki o wyprawach i ciekawe jest to, że każdy autor-podróżnik opisuje inaczej, na co innego zwraca uwagę i czytając o jednym pod różnymi kątami, można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy. Kobiety opisują inaczej niż mężczyźni. Patrzą na świat innymi oczami i na co innego zwracają też uwagę.


Beata Pawlikowska opisuje swoje podróże wrażeniami, uczuciami, kolorami, czasem zapachami. Pierwszy raz spotkałam się z takimi opisami podróży właśnie u niej. Tam, gdzie jest spokój i sielanka - jest poetycko i relaksująco, natomiast w chwilach trudniejszych autorka wchodzi często z właściwym sobie moralizatorstwem. Tak sobie myślę, że jest to jej sposób na opowiedzenie o rzeczach i sytuacjach, na które warto zwrócić uwagę i się nad nimi zastanowić. Nie wiem, jak to jest u Was, ale ja często podczas wyjazdów, zupełnie jak Beata Pawlikowska, mam właśnie czas na ułożenie własnych priorytetów, na zmianę cywilizacyjnego, szybkiego i stresującego życia na spokojniejsze, pełniejsze w odczuwaniu, na umiejscowienie tej małej siebie w całym Wszechświecie.

O "Dziennikach z podróży. Blondynka w..." już pisałam (cztery pierwsze tomiki i dwa kolejne). Wiosną tego roku pojawiły się cztery następne dzienniki, które dopiero teraz udało mi się przeczytać. Tym razem odwiedziłam czytelniczo Indie i Sri Lankę oraz Peru i Meksyk.

W "Blondynce na Sri Lance" znajdujemy się na wyspie Cejlon, w kraju Sri Lanca, nazywanym Perłą Oceanu Indyjskiego. Wyspa w dzisiejszych czasach znana jest głównie z upraw herbaty, natomiast kiedyś był tu uprawiany cynamon, potem zaś kawa. Gorączkę kawy i fantastyczne plony położyła choroba i do jej uprawy nie powrócono, natomiast posadzono herbatę. Okazuje się, że zbiory herbaty nie są takie proste, herbata się przed tym broni. Napar herbaciany pity na Cejlonie różni się znacznie od naszego picia herbaty, o czym autorka się dowiedziała dość drastycznie :) Dowiedziała się też o tym, w jaki sposób Budda poznał Prawdę Absolutną, była w kolorowej Świątyni Zęba, zasmucił ją los słoni... Poznajcie sposób podróżowania Blondynki, gdzie priorytetem nie jest zwiedzanie pięciogwiazdkowych hoteli, ciekawiej jest zaprzyjaźnić się ze sprzedawcą misek z kokosa lub spróbować w lokalnym barze piekielnej papryczki.

"Blondynka w Indiach". Indie, ciekawy kraj pełen kontrastów: wielka bieda i wielkie bogactwo. Autorka opisuje, jak nie dać się oszukać taksówkarzowi i jak miejscowi przechodzą przez "dziką górską rzekę w dżungli miasta". Opisuje wrażenia podziwiania Taj Mahal, jednego z cudów świata oraz to, czym się zainteresowała grupka turystów oglądająca ten przepiękny, misternie wykonany budynek. Ciekawostką dla mnie jest to, że kobiety w Indiach ubierają się kolorowo, pięknie, jak tropikalne motyle. Owijają się w sari, czyli w sześć metrów bajecznie i intensywnie kolorowej tkaniny, w odróżnieniu od mężczyzn, którzy przy nich wyglądają jak "niepozorne chrząszcze" ubrani w szare lub bure spodnie, białą koszulę i, jak jest zimniej, w burą wełnianą kamizelkę. Kolejny z kontrastów! Kontrastowe jest również zestawienie Czerwonego Fortu w New Delhi, zbudowanego przez Szahdżahana: marmury, sale pałacowe, bogato zdobione komnaty, ogrody i fontanny - oraz Świątynia Szczurów z dziesięcioma tysiącami biegających stworzeń!

"Blondynka w Peru" przekazuje nam, dlaczego po przylocie do Peru warto żuć liście koki i wypić herbatę z tych liści oraz jak się mają liście koki do kokainy i coca coli :) Zdziwiło mnie natomiast to, że Beata Pawlikowska niemal płakała nad losem herbaty w Sri Lance, natomiast tutaj w Peru z ochotą zjadła to.. co zjadła. Nie będę zdradzać, ale miało to oczy.. Państwo Inków było piękne, złoto i szlachetne kamienie kapały zewsząd, reguły życia miały jasno określone zasady oraz równie jasno określone były kary. Okrutne kary.
Dziergające zainteresuje natomiast fakt, że szczytem marzeń włóczkowych nie powinna być wełna merinosów, z lamy czy alpaki, ale wełna z wigonia, który nie pozwolił się ludziom udomowić. Wełna wigonia jest najdelikatniejszą wełną świata, pięć razy cieńszą od moheru, niezwykle ciepłą ... i niezwykle drogą!

"Blondynka w Meksyku" odkrywa dla nas meksykańskie metro, czwarte pod względem wielkości po Nowym Jorku, Moskwie i Tokio, oraz dowiaduje się, dlaczego w wagonie są same kobiety. W Meksyku obowiązkowym zestawem śniadaniowym jest tortilla, czyli placek z mąki kukurydzianej z dowolnie wybranym nadzieniem, salsą i pastą z czarnej fasoli. Poznajemy też historię .. zadziwiającą kulturę Azteków, która raczej nie nastawiła mnie do nich pozytywnie. Ich pojmowanie przysłużenia się bogom do mnie absolutnie nie dociera. Rytualne składanie ofiar z ludzi, coś koszmarnego! Oprócz tego można im było tylko pozazdrościć: ogromne i bogate miasta, mieli własne kalendarze, kapłani posługiwali się astronomią. Aztekowie dbali o czystość i piękno, akweny, ogrody... autorka przytacza wiele niezwykle interesujących przykładów tej kultury podając różne fragmenty tłumaczeń. Niezwykła jest też jej chęć poznania kolejnej z papryk, tym razem nazwanej zabójczą oraz tradycyjnie robionej czekolady azteckiej, w pastylkach!

"Dzienniki z podróży" Beaty Pawlikowskiej nie są długie, czyta się je bardzo szybko, ale treści zawierają w sobie formę nieco skondensowaną. Jest tu wiele ciekawostek, historyjek, legend i faktów, zawsze też, obok czegoś dla duszy jest też coś dla żołądka. Polecam!

środa, 6 lipca 2011

Sutaszowanie i rezultaty

Długo powstawały te sutaszowe kolczyki, które chcę dzisiaj pokazać, bo aż półtora miesiąca. Zostały zaczęte na spotkaniu z Madziulą w maju, gdy obie wykroiłyśmy dla siebie nieco czasu, żeby wspólnie posutaszować, relaksując się przy okazji. Produkowałyśmy się twórczo i gadatliwie, fantastycznie spędzając czas nad sznurkami i koralikami:

 [zdj. z bloga Madziuli]

Rezultatem był początek wisiora sutaszowego Madziuli w najmodniejszych tej wiosny i lata kolorach oraz fragment moich kolczyków, w moich kolorach :) Wykorzystałam pomysł na fale, które już robiłam w wisiorze Zafalowanym i koniecznie chciałam połączyć więcej fioletu z odrobiną turkusu.

 [zdj. z bloga Madziuli]

Moje kolczyki musiały jednak nabrać mocy urzędowej, ja musiałam wrócić z niedoczasu, więc od początku do końca pracy minęło wiele dni, czym się zdziwiłam, bo po pierwsze nigdy tak długo nie robiłam żadnych kolczyków, a po drugie... nawet nie wiem, kiedy ten czas zleciał!

Na wszystko jednak przyjdzie czas, więc niedawno udało mi się dokończyć swoją pracę, a rezultat prezentuję poniżej.

Miraż
sznurki sutasz, jadeit barwiony, fasetowany, ametysty, drobne koraliki Miyuki, srebro