sobota, 30 czerwca 2012

Różności czytelnicze

W opisie książki Michelle Martin "Szalona panna Mathley" przeczytałam, że Michelle Martin jest "bestsellerową autorką pełnych wdzięku i humoru współczesnych i historycznych powieści o miłości z nieoczekiwanym zakończeniem". Ponieważ książka jest romansem historycznym i miała być w dodatku zabawna i lekka, oraz z zaskakującą intrygą, więc stwierdziłam, że wspaniale nadaje się na czas podróży w pociągu. Lubię sobie od czasu do czasu poczytać romanse historyczne, chociaż ostatni czytałam chyba dobrych kilka lat temu. W tego typu książkach bardzo podobają mi się opisy wyższych sfer, nadętych hrabiów i lordów, pięknie ubranych kobiet i nieśpiesznych dialogów pomiędzy dżentelmenami a damami. To taki zupełnie inny świat od dzisiejszego, inny język, inne zwyczaje i konwenanse..

"Szalona panna Mathley" to historia Melindy, panny na wydaniu z dobrego, bogatego domu i z odpowiednim posagiem, jednak panna ta ma dosyć swatania jej i oświadczyn nudnych lub starych mężczyzn. Melinda to dziewczyna, która dobrze wie, czego chce, jest sprytna i dowcipna oraz ma bardzo dobre serce i chęć pomagania innym. Nudy? E tam, wcale nie :) Ona nie jest bez powodu nazywana 'szaloną', ponieważ co i rusz wpada w różne tarapaty, ma cięty i inteligentny język i wpada na szalony pomysł pozbycia się kolejki narzeczonych przy pomocy sławnego uwodziciela i hulaki, lorda Carltona. Nie brakuje tu arystokratycznych dialogów z ciętą ripostą, ani zabawnych sytuacji i właśnie dlatego cieszę się, że tak sympatycznie spędziłam czas, bo to właśnie zapowiedź humorystyczna przyciągnęła mnie do tej książki. Czyta się lekko i przyjemnie. I bardzo szybko. Jak ktoś ma ochotę, to sobie może pomarzyć o szarmanckim, przystojnym mężczyźnie szanującym kobiety, mającym zawsze doskonale zawiązany fular.. Mam tylko małe zastrzeżenie do zakończenia, bo dla mnie wcale nie było zaskakujące :)

"Tajemnica Sittaford"
kapitana Trevelyna, spirytystyczny przy wirującym stoliku, podczas którego uczestnicy dowiadują się o zamordowaniu kapitana. Jego przyjaciel, mimo tego, że nie wierzy w duchy, to na tyle przejmuje się razem gośćmi, że postanawia, mimo zbliżającej się śnieżycy, odwiedzić w sąsiednim miasteczku kapitana Trevelyna i sprawdzić czy wszystko w porządku. Po dotarciu tam stwierdza jednak, że nie jest dobrze i "duch" miał rację.. Tajemnicę próbuje rozwiązać lokalny inspektor Narracot, ale jakby w tle, ponieważ głównie śledzimy poczynania dziewczyny, narzeczonej jednego z podejrzanych oraz dziennikarza, jak próbują dotrzeć do prawdy rozmawiając ze wszystkimi podejrzanymi. Zakończenie dla mnie zaskakujące, miło się czytało, więc spokojnie mogę polecić!
Można się też spotkać z innym tytułem tej książki "Tajemnica wirującego stolika", oryginalny tytuł "The Murder at Hazelmoor" lub "The Sittaford Mystery". Nie mogę zrozumieć, po co wprowadzać tyle tytułów do obiegu?



"Tajemnica rezydencji Chimneys"

środa, 27 czerwca 2012

Dzikie banany

Arkady Fiedler "Dzikie banany. U bujnych Tao i mężnych Meo".

Niesamowita książka! Skończyłam ją czytać z wypiekami na policzkach! Nie spodziewałam się aż takich emocji, zwłaszcza po bardzo stonowanej i, jak widzę teraz, nieco chaotycznej "Kanadzie pachnącej żywicą", którą to miałam niedawno w swoich rękach.

W "Dzikich bananach" Arkady Fiedler opisuje swoją wyprawę do socjalistycznego, północnego Wietnamu, którą odbył w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I tego właśnie, co spotkałam w tutaj, szukam we wszystkich książkach podróżniczych: inteligentny język, miejscami cięty, ale w żadnym stopniu nie pozbawiony dobrego smaku, opisy kolejnych etapów podróży, barwne opowiadania o zwiedzanych miejscach i związane z tym garście przemyśleń i emocji, jakie budzą oraz opisami spotykań z miejscową ludnością. Bo przecież nie tylko miejsca podczas podróży są ważne, ale również ludzie, których się spotyka na swojej drodze! A jak ludzie to i ich życie, zwyczaje, tradycje i przywary.

Arkady Fiedler dociera koleją do Hanoi, skąd, wspólnie z kilkoma Towarzyszami, przydzielonymi mu przez życzliwe władze, samochodami, przemierzają Wietnam wzdłuż Czarnej Rzeki do Lai Chau. Współtowarzysze podróży, jak wszyscy Wietnamczycy "odznaczają się wielką uprzejmością*", są subtelni, usłużni i zawsze uśmiechnięci, a przy tym mają za zadanie umilić podróż, co prowadzi do wielu śmiesznych sytuacji. Już przy pierwszym spotkaniu, podróżnik wyjaśnia zaskoczonemu tłumaczowi, że nie interesują go polityczne zagadnienia, a "wasza dzika przyroda, interesują obyczaje waszych mniejszości, jak się żenią, jak umierają, jak marzą i pracują...*" I na szczęście o tym jest mnóstwo, bo autor nie stroni nawet od zaczepiania idących drogą miejscowych, rozmawia z nimi, próbuje dociec jak żyją i czym się zajmują. Czytający również się dowie, jakie znaczenie w tych okolicach mają psy, jak się ubiera miejscowa ludność, dlaczego Tajowie budują domy na palach, jak ubierają się Tajki i dlaczego Arkady Fiedler szuka u nich odsłoniętych brzuchów, co myśli o grze na flecie, jak wygląda grób Taja, kim są Tajowie Czarni i Biali, kim są Yao, dlaczego Meowie mieszkają w górach, skąd pochodzą i co o tym świadczy, co oznacza "robić zięcia" i jakie są zwyczaje podrywów oraz powiązań damsko-męskich? Ciekawostek w książce jest mnóstwo, a w zasadzie są tu same ciekawostki! Najbardziej zadziwiającą historią, od której oczy mi się szeroko otwierały ze zdziwienia i niedowierzania, był opis pogrzebu i stypy u Meów. Obchody są tak inne i tak dziwaczne, że aż trudno uwierzyć. Autentycznie miałam mętlik w głowie! Do tej pory go mam, niesamowite zdarzenie..

Autor dopiął swego, oglądał wszystko to, co go interesowało. W każdej mieścinie, gdzie się pojawił witał go komitet lokalnych władz i przychylano mu nieba. Śmieszyły niektóre zdarzenia, które Towarzysze specjalnie po cichu przygotowywali dla znakomitego gościa, potrafiąc zebrać wszystkich mieszkańców i przygotować 'tradycyjne' obchody jakiejś uroczystości w osadzie. Sam autor po cichu się naśmiewał, ale wypytując dyplomatycznie, dowiadywał się wszystkiego, co go interesowało. Nie wszystko też było przygotowywane, dużo się działo prawdziwych zdarzeń. Arkady Fiedler zaś nie opierał się w uczestniczeniu odbycia 'trunkowych obowiązków', ani tańców, ani dyskretnego flirtowania z pięknymi Tajkami. Podczas jednej z wizyt bardzo rozśmieszył mnie fakt żartobliwego dopytywania o uskutecznienie pewnego obyczaju gościnności, który nakazuje, aby ważnemu gościowi wyprawić biesiadę, dać najlepszą komnatę w chałupie, najszersze łoże i wolną córkę do towarzystwa..
Muszę zresztą przyznać, że podczas czytania, często wybuchałam śmiechem, co rzadko mi się zdarza przy książkach podróżniczych. Bardzo polubiłam autora, za jego wrażliwość, ciekawość świata i wspaniałe tego opisywanie, pewną figlarność i niesamowite dostosowywanie się do okoliczności.
Uwielbiam tę książkę!

                                  Arkady Fiedler [zdjęcie: Wikipedia]

* cytaty pochodzą z książki Arkady Fiedler "Dzikie banany. U bujnych Tao i mężnych Meo", Wydawnictwo Poznańskie 1988, strony: 24 i 25

piątek, 22 czerwca 2012

Bo "Nadzieja" jest w każdym z nas..

"Nadzieja" Katarzyny Michalak, to książka, której się nie czyta, a przeżywa. Jest tu tyle emocji, że nie da się odłożyć tej książki i robić coś innego. To pierwsza w moim życiu książka, którą jak zaczęłam, to czytałam aż do końca. I gratuluję sobie, że nie wzięłam jej do czytania w podróży, w pociągu, tylko mając wolny wieczór, usiadłam wygodnie w moim domowym zaciszu, pogładziłam przepiękną okładkę i zagłębiłam się w tę moc przeżyć..

Historia zaczyna się od ciśnięcia z mostu do wód Wisły laptopa, komórki i kart kredytowych.. Młoda kobieta, wyrzucając te wszystkie rzeczy chce uciec przed strachem i dotychczasowym życiem. Trzymając blisko serca drugi telefon, którego numer zna tylko jedna osoba na świecie, chce dotrzeć do jedynego miejsca na ziemi, gdzie była jako dziecko beztrosko szczęśliwa: tam gdzie szumią wysokie drzewa, gdzie trajkocą ptaki, gdzie stoi dom z okiennicami i śpiewa strumyk. Tam, gdzie mieszka jej przyjaciel. Dziewczyna chce odnaleźć drogę do domu, gdzie być może odzyska to, co utraciła na zawsze - szacunek do samej siebie..

Potem poznajemy losy Lili, na początku sześcioletniej, zastrachanej i jąkającej się dziewczynki, która ratuje życie chłopca Aleksieja przez co ten przysięga być jej przyjacielem. Do końca życia. Jak trudny i przewrotny bywa los, jak bardzo są kręte ścieżki życia i jak różnie, często małe, wybory wpływają na nasze życie! Niejedna myśl podczas czytania krzyczała mi w głowie, że tak się nie postępuje! Tak nie można! Szok i niedowierzanie. Chociaż z drugiej strony kto wie, jakbyśmy się sami zachowali w podobnej sytuacji? Oby się nigdy nie przyszło dowiedzieć. Poznając kolejne losy, często miałam ochotę wstrząsnąć Lilith, jednocześnie było mi jej bardzo żal i rozumiałam niektóre jej wybory. Wiele mnie jednak drażniło.. Podziwiam natomiast Aleksieja, bo takiego przyjaciela i takiego mężczyznę chciałaby mieć każda dziewczyna. Kasia Michalak wspaniale narysowała postać mężczyzny marzeń i to się czuje, że ubrała w słowa to, co określone w sercu, swoim, moim i pewnie wielu innych kobiet.

Cennym elementem całej historii są przemyślenia Liliany i Aleksieja, wyjaśniają pewne sytuacje i ich wybory, dlaczego akurat postąpili tak, a nie inaczej. Pokazują też jak mogli postąpić i być może to ułatwiłoby im późniejsze życie? Kto to wie?

Książka nie jest z rodzaju tych lekkich i przyjemnych, które się szybko czyta, ale równie szybko zapomina. "Nadzieja" przynosi ogromną dawkę emocji, porusza głęboko w sercu skrywane tęsknoty i marzenia, wyzwala wściekłość na niektóre opisywane sytuacje, niekiedy żal i rozpacz, a niekiedy błogość i chęć cieszenia się pięknymi chwilami razem z bohaterami. Bo piękne chwile też są i przyćmiewają wszystko inne. Cieszmy się więc nimi przy każdej okazji, bo czasem tak szybko odchodzą...



Recenzja powstała na drugi dzień po przeczytaniu książki. Nie byłam w stanie opisać tego, co się we mnie kotłowało tuż po przeczytaniu. Nie czytałam też żadnych innych opisów "Nadziei", żeby się nie sugerować. Bardzo ciekawa jestem Waszych wrażeń i czy pokrywają się z moimi?

czwartek, 21 czerwca 2012

Wrocław w pigułce

Nie znałam Wrocławia i tak naprawdę trudno mi teraz powiedzieć, że go znam. Przez cztery godziny zdążyłam zobaczyć raczej niewiele. A co zdążyłam zobaczyć?

Jedną z głównych atrakcji Wrocławia i chyba najbardziej znaną jest Panorama Racławicka. Na olbrzymim płótnie 15x114m, lwowski malarz Jan Styka, współpracując między innymi z batalistą Wojciechem Kossakiem, namalował scenę ze zwycięskiej bitwy stoczonej w 1794 roku pod Racławicami. Biły się wojska polskie pod wodzą naczelnika Tadeusza Kościuszki z wojskami rosyjskimi, pod dowództwem generała majora Aleksandra Tormasowa.
Panorama sprawia niesamowite wrażenie przestrzenności. Osadzona jest koliście w rotundzie, a monumentalny obraz dzięki zastosowaniu specjalnej perspektywy, odpowiedniego oświetlenia oraz stworzenia sztucznego terenu zlewającego się z obrazem stwarza wrażenie, jakbyśmy byli w centrum wydarzeń i obserwowali bitwę! Czasem naprawdę trudno określić, czy widzimy właśnie obraz, czy sztuczne ozdoby.

Panorama Racławicka, fragment

Panorama Racławicka, fragment

Panorama Racławicka, fragment
Przewrócony wóz oraz druga od lewej brzoza to nadal fragment sztucznie

zrobionego otoczenia, obraz zaczyna się za brzozą..

Kolejnym etapem zwiedzania było już miasto. Katedra św. Jana Chrzciciela, która powstała na miejsce kolejno budowanych w tym samym miejscu kościołów. Pierwszy z nich powstał w tym miejscu w X wieku i miał fundamenty z kamieni polnych na zaprawie wapiennej. Obecna forma to XIII-XIV wiek, z barokowymi uzupełnieniami i odbudową z powojennych zniszczeń. Katedra uchodzi za pierwszą gotycką świątynię na polskich ziemiach. Na jej podstawie przypomniałam sobie, co charakteryzuje gotyk: strzeliste wieże, mnóstwo okien wypełnionych witrażami, bogato zdobione portale, czyli obramowania drzwi wejściowych, wewnątrz ostre łuki i krzyżowo-żebrowe sklepienia.
Katedra św. Jana Chrzciciela 

Katedra św. Jana Chrzciciela, witraże i charakterystyczne sklepienia oraz łuki

Idąc wzdłuż uliczki prowadzącej do wejścia katedry natykamy się na pomnik Św. Nepomucena, którego ku szczęśliwości, głaskaliśmy już w Pradze. Przechodzimy też przez Most Tumski obwieszony gęsto kłódkami zakochanych, do których kluczyki leżą pewnie poniżej w wodzie.. Most nazywa się też Mostem Zakochanych. Zwyczaj wieszania kłódek opatrzonych imionami, datą i ew. wyznaniem miłosnym pochodzi prawdopodobnie z Florencji, gdzie uczniowie jednej ze szkół zabierali kłódki ze swoich szafek szkolnych i wieszali na najstarszym, florenckim Moście Złotników. Zwyczaj się rozpowszechnił i w Polsce kłódki zaczepiane są już w sumie na czterech mostach w Krakowie, Poznaniu, Warszawie i tutaj, na Moście Tumskim we Wrocławiu.

Wrocław, Most Tumski z miłosnymi kłódkami

Po drodze przeszliśmy przez jeszcze jeden most, tym razem najstarszy we Wrocławiu: Most Piaskowy pomalowany na strażacką czerwień.. no nie powiem, ktoś miał ognistą fantazję, ale dzięki temu most widać z daleka ;) Na placu przed Uniwersytetem Wrocławskim mijamy okrągłą Fontannę z Szermierzem, z nagą rzeźbą z brązu, pozieleniałą ze względu na patynę. Jest to figura młodego, nagiego mężczyzny, który trzyma w dłoni szpadę. Czaszę fontanny dekorują cztery maski, zaś poniżej siedzą dwie nagie kobiety. Zdaje się, że pomnik jest bardzo popularny i traktowany iście po studencku: czasem ginie mu szpada, zimą ubierany jest w czapkę i szalik, a i legend o nim krąży co nie miara! Podobno mężczyzna ten, to wyrzeźbiona figura byłego studenta, który przegrał wszystko w karty, nawet ubranie, szpada zaś została jako symbol męskiego honoru, bo pomimo niechęci do obnażenia, dotrzymał słowa i oddał wszystko co miał, pozostając w stroju Adama. Słyszana też była historia, że jeśli na koniec ostatniego roku studenckiego ostanie się choć jedna dziewica, to posąg ożywa, schodzi z fontanny i czyni powinność :) Ciekawostką są również cztery maski na fontannie, z których ust leci woda, maski te podobno przedstawiają twarze profesorów wrocławskiej uczelni, a wyciekająca z nich woda symbolizuje "potok słów" z ust prowadzących wykłady. Hymm.. czyżby stąd wzięło się powiedzonko "lanie wody"?

Fontanna z Szermierzem na placu uniwersyteckim

Najładniejszą jednak częścią Wrocławia, jaką widziałam jest Rynek Starego Miasta. Ogromny plac okolony wysokimi, kolorowymi kamienicami, pośrodku którego stoi Ratusz. Tu wszystko wydaje się ogromne i tak faktycznie jest. Z tego, co wyczytałam, jest ot jeden z największych rynków staromiejskich Europy, z największym ratuszem w Polsce. O ile wcześniej spacerując uliczkami Wrocławia niespecjalnie poczułam "ducha" tego miasta, to ten Rynek sprawił, że w końcu wiem, dlaczego tak dużo ludzi lubi atmosferę Wrocławia.

 Wrocław, Rynek

  Wrocław, Rynek i kamienice

  Wrocław, Ratusz i wejście do najstarszej w Europie restauracji Piwnica Świdnicka (z XIV wieku)

Wrocław, ozdoba na rogu budynku, to niesamowite, jak tego typu detale zdobią!

Pomimo ogromnych zniszczeń podczas wojny, po renowacjach, w mieście zachowało się ponad osiem tysięcy zabytkowych kamienic z XIX i początków XX wieku! Szokująca liczba. Żeby poznać historię każdej z nich to chyba życia by nie wystarczyło..  Wystarczy natomiast na obejrzenie fontann, które uwielbiam! Opisywałam już Fontannę z Szermierzem, druga stoi pośrodku Rynku i jest nazywana oficjalnie Fontanną "Zdrój", nieoficjalnie m.in. mydelniczką. Posiada bardzo charakterystyczne pionowe szklane płyty osadzone na skałach, oblewane wodą, która tryska również z boków. Nocą pewnie wygląda przepięknie, bo dodatkowo jest podświetlana od dołu.

Wrocław, fontanna "Zdrój" na Rynku Starego Miasta

Fontanna została postawiona na Rynku wbrew opinii wrocławskiego środowiska historyków sztuki, jako mało komponująca się architektonicznie i zbyt nowoczesna w stylu. Ja się historycznie nie znam, natomiast wśród tylu kolorowych kamienic, w upalny dzień i gwarze ludzi dobrze było posłuchać szumu spadającej wody, zostać skropionym chłodną mgiełką i niechcący załapać się na zdjęcia robione przez licznych turystów ;) We Wrocławiu jest podobno również największa multimedialna fontanna w Polsce i jedna z największych w Europie - Fontanna Wrocławska, z mnóstwem dysz wodnych wybijających wodę na wysokość 40m! Chętnie obejrzałabym pokaz świetlny z projektorów i laserów wraz z szumem wody w rytm muzyki... ale to już następnym razem, gdy ponownie zawitam do tego urokliwego miasta.

wtorek, 12 czerwca 2012

Praga w pigułce

Praga. Miasto o którym słyszałam wiele zachwytów. Miasto, na które należałby przeznaczyć przynajmniej tydzień, chociaż i to może być za mało, a mnie dano tylko jeden dzień na zwiedzanie. Cóż, ucieszyłam się i z jednego dnia, traktując to jako wstępne rozpoznanie dla kolejnej, intensywniejszej wycieczki w przyszłości.

Praga, dzisiejsza stolica Republiki Czeskiej, położona nad malowniczą Wełtawą, powstała ze scalenia w 1784 roku, pięciu samodzielnych miast: Starego Miasta, Nowego Miasta, Josefova, Małej Strany i Hradczan.Każda z tych dzielnic jest inna, na przykład na Hradczanach króluje Zamek, pałace i świątynie, Mala Strana to malownicze wąskie uliczki i ogrody, zaś Stare Miasto to wspaniały ratusz i liczne zabytki architektury.

Podobno Praga to miasto wspaniałych parków i ogrodów, i my właśnie zaczęliśmy zwiedzanie od Malej Strany i Ogrodów Wallensteina, do których, jak to określił nasz przewodnik: "trudno znaleźć wejście i trzeba wiedzieć". Są tu fontanny, krzewy kwitnących różaneczników, Pałac Wallensteinów, posągi, sztuczna grota z naciekami, pływające w wodzie ryby i krzyczące co jakiś czas pawie. Podobno jest też paw albinos, ale niestety nie widziałam...

Ogrody Wallensteina, jeden z budynków, gdzie grano w tenisa, różaneczniki i rzeźba

Z ogrodów, przeszliśmy na plac Zamku Królewskiego, mijając po drodze raczej znudzonych umundurowanych wartowników, obok których większość ludzi przystawała i robiła zdjęcia. Jeden z nich stał całkowicie zanurzony we własnych myślach, drugi zaś łypał na tłum turystów z miną nieco pogardliwą. Współczuję, niełatwa służba, zwłaszcza, jeśli się czuje, jakby się było małpką w zoo.. Jedną z bram przeszliśmy dalej na wąski dziedziniec, niesamowicie zatłoczony, z którego wyrastała w górę gotycka Katedra Św. Wita z mnóstwem wież, wieżyczek, rzeźb i rzygaczy. Wrażenie jest takie, jakby się dostało obuchem w głowę, wchodzi się wąskim wejściem na mały placyk i buch! tuż przed Tobą stoi ogromny, wysoki budynek! Katedrę budowano przeszło 600 lat i nie obyło się od wpływów innych stylów na wygląd. Są fragmenty gotyckie, barokowe, również widoczne wpływy bizantyjskie. Mnie wewnątrz zachwyciły wielobarwne, ogromne witraże!



Katedra Św. Wita - wejście główne i jeden z witraży, który mnie zachwycił rozłożeniem kolorów

Na Zamku Praskim atrakcją dla turystów jest podobno zmiana warty. Pisze podobno, bo dla mnie to nie była atrakcja, mnóstwo stłoczonych ludzi i nic nie widać, poza tym, przemaszerowali dość nieżywiołowo, pomachali sztandarami, czymś postukali, orkiestra zagrała i koniec. Dla mnie szkoda czasu, zwłaszcza, jak się ma tylko kilka godzin na zwiedzanie.. Ciekawszym punktem byłoby już pooglądanie panoramy Pragi, na widok której westchnęłam, bo nigdy nie widziałam tak dobrego punktu obserwacyjnego z pieszego poziomu. Niestety nie było czasu nawet na łypnięcie okiem aparatu fotograficznego, więc nie pokażę panoramy..

Ponieważ była sobota, przewodnik bardzo chciał nam pokazać Senat, który mieści się w Pałacu Wallensteina i otwarty do zwiedzania jest właśnie w ten dzień. Ponieważ krążyliśmy obok, to wstąpiliśmy. Ładnie tam. Charakterystyczne jest tu umieszczenie klamek w drzwiach, dla nas za wysoko, ale dla wkraczających konno akurat. Ależ dawniej mieli fantazje, po pałacowych komnatach konno jeździli.. Mnie zaciekawiły ozdoby na ścianach jednego pomieszczenia, z daleka wyglądały jak haft, ale z bliska to raczej jakieś trójwymiarowe malunki lub rzeźbienia. Nie wiem niestety co to za technika, ale wygląda ciekawie, jak haftowane!

Senat w Pradze

Kolejnym punktem programu wycieczki, jak i chyba wszystkich wycieczek w danej chwili w Pradze, był Most Karola. Masakra, ile tam ludzi! Musieliśmy jednak przejść, bo kierowaliśmy się z Malej Strany do Starego Miasta. Chcieliśmy też zobaczyć ten średniowieczny most, będący jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc Pragi. Po obu jego stronach stoją rzeźby, stragany z rycinami i widokówkami oraz sztalugi z karykaturami turystów i znanych osobistości. Karykaturzyści mają tu wzięcie, bo prawie przy każdym artyście ktoś siedział z nadzieją na najpiękniejszą karykaturę własnej osobowości..

 Podobno Most Karola jest piękny nocą.. i na pewno jest wtedy mniej tłoczno ;) 

Najważniejsze na moście są jednak rzeźby, a zwłaszcza stojąca pośrodku mostu, najstarsza z nich, Figura św. Jana Nepomucena. Pod nią cały czas jest tłoczno, ponieważ według legendy, dotknięcie lewą ręką małej figurki św. Nepomucena, spadającej z mostu do Wełtawy, przynosi szczęście. Turyści dotykiem polerują nie tylko tę figurkę, ale również psa na tablicy ze sceną spowiedzi królowej Zofii u św. Jana Nepomucena oraz, na drugiej tablicy - kobietę, która wg naszego przewodnika nie jest najszczęśliwszym symbolem do dotykania.. niestety nie zapamiętałam dlaczego, może wiecie?

Według jednej z legend Jan Nepomucen, po otrzymaniu święceń kapłańskich bywał zapraszany na dwór królewski i został spowiednikiem królowej. Król podejrzewając żonę o niewierność próbował wymusić na Janie wydanie tajemnicy spowiedzi, a gdy ten odmówił, został poddany ciężkim torturom i w końcu zginął zrzucony z mostu nad Wełtawą. Święty Jan Nepomucen jest więc patronem m.in. dobrej spowiedzi, niezdradzonej tajemnicy i ..mostów.

Most Karola Figura św. Jana Nepomucena
ktoś niewłaściwie dotyka kobiety, figurka Nepomucena znajduje się nieco wyżej..
Pomnik ten, jest pierwszym ukazującym  św. J. Nepomucena i stał się wzorem dla innych figur:
charakterystyczne jest pięć gwiazd wokół głowy, zawsze wąsy i broda, 

krucyfiks i peleryna gronostajowa.. tutaj jest jeszcze palma.

Przechodzimy pod basztą na końcu mostu i idziemy w kierunku Starego Miasta. Uliczki tu wąskie, kręte, mnóstwo kolorowych kamienic, na dole których, otwarte drzwi sklepików zapraszają do wejścia i zakupów pamiątek.
Sklepiki na rynku Starego Miasta

Stare Miasto, po lewej Ratusz Staromiejski, w tle dwie strzeliste iglice kościoła Tyńskiego,
kamienice i morze tłumu. Esencja wszystkiego.

Ratusz Staromiejski i zegar Pod Orłojem
przybyliśmy kilka minut za późno na pokaz wybicia pełnej godziny połączony z widowiskiem 
poruszających się figurek. Jest to najstarszy tego typu zegar w Europie i co godzinę od ponad pięciuset lat 
(z małymi przerwami) zapewnia krótkie przedstawienie na temat upływającego czasu. Jest piękny!

 Knedliki ze śliwkami w Havelskiej Korunie. Na dzień dobry dostaje się kartę konsumenta (konzumacni listek),
z wielu stoisk wybiera się wszystko, co ma się ochotę zjeść, na karcie oznaczane jest to numerkami
i dopiero przy wyjściu wszystko jest podliczane i opłacane.
Przyjemne miejsce, knedliki były przepyszne. Mniam.

Ryneczek na Starym Mieście.

Czas wolny był dziwnym czasem, bo nie bardzo wiedzieliśmy w którą stronę lecieć, żeby jak najwięcej zobaczyć... W końcu wygrały brzuchy i pierwsze kroki skierowaliśmy do Havelskiej Koruny z czeskimi daniami.. Widziałam ludzi objadających się jakimś gulaszem, ale ja wolałam coś bardziej typowego i czeskiego, czyli knedliki. Po obiedzie miotając się to tu, to tam po starym rynku, zatrzymaliśmy się przy ryneczku. Moją jedyną zakupową pamiątką był krecik, malutki breloczek. Tyle się naczytałam w naszej prasie, że w Pradze 'kretków a kretków' na każdym rogu, ale uwierzcie mi, naprawdę tego krecika to trzeba było nieco poszukać.

Cóż, Praga mnie oszołomiła. Najbardziej dzikimi tłumami i mnóstwem historycznych budynków. Nie widziałam wielu miejsc, nie byłam w żydowskiej dzielnicy, nie widziałam Złotej Uliczki i bardzo chętnie pospacerowałabym więcej po Starym Mieście.. ale za to przejechałam się metrem :) No, jakoś do autokaru się trzeba było dostać.

Być może będę jeszcze miała okazję tu wrócić, bo Praga jest urokliwa, mimo zatłoczonych latem ulic..